Opublikowano:

Parę słów o naszych opracowaniach

Krótkie teksty uzupełniające, które zamieszczamy w naszych wydaniach mają przybliżyć kontekst utworu, ale nie tylko. Jest co nieco o autorze, o okolicznościach powstania dzieła, o podejmowanym przez nie temacie. Oprócz tego staramy się też przełamywać stereotypy oraz wyjaśniać niedopowiedzenia, które utrwaliły się w sposobach opracowywania niektórych zagadnień.

Stąd wziął się na przykład krótki tekst pt. „Wschód przychodzi nam na ratunek” w naszym opracowaniu utworów Kochanowskiego.

Powtarza się, że renesansowi humaniści sięgali do tekstów starożytnych, do tak zwanych źródeł (ad fontes), a z ich pomocą stopniowo odradzała się nauka. Jednak w jaki sposób mogli do nich sięgać, skoro teksty te prawie w ogóle się nie zachowały?

Wbrew powszechnym przekonaniom, renesansowy powrót do źródeł starożytnych nie był tak prosty, jak mogłoby się wydawać. Tych tekstów na ziemiach europejskich w zasadzie już nie było. Księgozbiór przyklasztorny liczący ledwie kilkadziesiąt rękopisów był wówczas w Europie zbiorem dość pokaźnym, jednak i w takim miejscu trudno było odnaleźć jakiekolwiek klasyczne teksty starożytności.

Nieocenioną pomocą stały się wielkie biblioteki arabskie (Bagdad, Kordoba). Tamtejsi uczeni uratowali wiele antycznych dzieł z rejonów Morza Śródziemnego, dodatkowo wzbogacając je swoimi komentarzami. Wzmożony rozwój nauki, który miał miejsce w tamtejszej kulturze przed czasami europejskiego odrodzenia, przyniósł także nowe odkrycia z zakresu astronomii, matematyki, medycyny i to właśnie one, w połączeniu z uratowanymi przez kraje islamu tekstami starożytnymi, stały się podstawą europejskich osiągnięć renesansowych.

Renesansowy impet nie wziął się z niczego, a szybki rozwój różnych dziedzin nauki nie był tworem samorodnym. Europejscy uczeni przyswoili sobie współczesne im, pochodzące ze Wschodu, rozprawy naukowe, a z pomocą tamtejszych bibliotek mieli szansę zgłębić odkrycia swoich przodków. Europocentryczna perspektywa sprawia, że prawie w ogóle o tym nie mówimy.

Znasz jakieś inne stereotypy lub niedopowiedzenia pojawiające się w opracowaniach epok albo tekstów literackich? Daj nam znać, a spróbujemy się z nimi rozprawić.

Opublikowano:

Reymontowski wielokropek

Początek powieści nadaje ton całemu tekstowi, decyduje o naszym pierwszym wrażeniu (albo drugim, jeśli policzymy okładkę). Niektóre z pierwszych zdań słynnych książek utrwaliły się w postaci często przywoływanych cytatów: Pani Dalloway postanowiła, że sama kupi kwiaty; Przez długi czas kładłem się spać wcześnie, itd. Trochę inaczej sprawa ma się z Chłopami – tutaj jakby coś poszło nie tak. Reymont swojej najpopularniejszej powieści sprawił początek, który zwiódł wielu wydawców, przez co z większości wydań po prostu zniknął. Nawet we wzorcowym wydaniu krytycznym z 1970 roku ktoś najwyraźniej, zapewne na ostatnich etapach przygotowania do druku, uznał to za pomyłkę i pierwsza linijka powieści także i stąd wyparowała.

Autor bowiem zdecydował się rozpocząć Chłopów rzędem kropek. Po nim dołożył jeszcze kilka kropek, po których dopiero padają pierwsze słowa Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Rzecz może się wydawać zupełnie błaha, ale u Reymonta jest ona przemyślana i ma swoje znaczenie. Nie jest to zresztą wcale ostatni raz, kiedy pisarz posługuje się w powieści takim zabiegiem. W całej tetralogii Reymont aż 28 razy przerywa tekst wykropkowaniem (dwa razy występuje ono podwójnie). Autor używa go w określonych momentach – kiedy zamiast słów powinno zapaść milczenie. Wykropkowanie służy jako element potęgujący dramatyczne napięcie, daje możliwość złapania oddechu, podkreśla momenty cierpienia, czas modlitwy. Jest to także znak sugerujący przenikanie się sfery sacrum i profanum, duchowości i materii, podkreśla więź przemijalnego ciała z odnawiającą się naturą.

Na początku utworu Reymont nie tylko zamieścił rząd rozstrzelonych kropek, ale dodatkowo tam, gdzie spodziewalibyśmy się pauzy dialogowej, czyjeś słowa poprzedził dodatkowymi kropkami. Sprawia to wrażenie, jakby słowa te były kontynuacją trwającej już opowieści. Dzięki temu zabiegowi powieść rozpoczyna się jednocześnie momentem zawieszenia, chwilą milczenia, z której w naturalny sposób wyłania się lipiecki świat i jego bohaterowie. Autor podkreśla moment spotkania czytelnika z tekstem, jakby po drugiej stronie ktoś już czekał na nas z opowieścią. Tak naprawdę nie wiemy, czy pierwsze słowa wypowiada Agata, czy może to narrator zwraca się do czytelnika, zapraszając go do lipieckiego świata.

Jak wspomnieliśmy na początku, ten drobny element, będący świadomym zabiegiem artystycznym, nie zawsze był rozpoznawalny dla wydawców. W kolejnych wydaniach Chłopów przechodził różne metamorfozy, często znikając z nich całkowicie. W naszym wydaniu powraca:

Szczegółowe opracowanie tematu znajdziecie w artykule Jana Falkowskiego pt. „Centymetr Reymonta. Wielokropki specjalne w Chłopach”.

Opublikowano:

Á, é – skąd to się wzięło? Czy warto było szaleć tak?

Nic nie wzmacnia uroku tekstów Kochanowskiego tak, jak czytanie ich z oryginalnych, ówczesnych wydań. Dzisiaj wydania te są łatwo dostępne w postaci skanów w repozytoriach cyfrowych, np. w polskiej bibliotece cyfrowej Polona. Na pewno jednak zajmie Wam dobrą chwilę, zanim przyzwyczaicie się do odmiennych kształtów liter. Ale w końcu to właśnie z tych edycji korzystali pierwsi czytelnicy mistrza z Czarnolasu. Trudności, jakie napotykamy dziś, korzystając z takich starodruków, mają dwie przyczyny. Po pierwsze wspomniany już kształt liter – w XVI w. do zapisu tekstów w języku polskim drukarze zaadaptowali szwabachę (niemieckie pismo gotyckie, którego kształty liter nie przypominają ani Times New Roman, ani Calibri). Kłopoty mogą nam sprawiać jednak nie tylko same kształty znaków, ale też występowanie w tekście takich, których już nie ma we współczesnym alfabecie.

Dwa takie znaki w tekstach Kochanowskiego to áé. Do dziś pozostało nam jedynie pokrewne im ó.

Litery te wzięły się stąd, że przez pewien czas w języku polskim istniało więcej samogłosek niż obecnie. Te, które na przestrzeni wieków zaniknęły – a (zaraz się to wyjaśni), é oraz ó ze swoją oryginalną wymową –  nazywamy samogłoskami pochylonymi. Można powiedzieć, że wymawiano je jak dźwięki pośrednie, jeśli zestawilibyśmy je z samogłoskami, które pozostały w języku do dziś. W tamtym czasie oznaczano je osobnymi znakami, ponieważ dla użytkowników języka wyraźnie się one odróżniały.

É – służyło do oznaczania dźwięku pomiędzy e a i/y. Litera ta pozostawała dość długo w użyciu, natomiast sam dźwięk jej odpowiadający zmieniał się, nieraz zbliżając się do i/y, innym razem do e. Ostatecznie dźwięk ten utożsamił się ze zwykłym e. Znak e pochylonego możecie sporadycznie spotkać w starych tekstach, gdzie pozostawia się go, by zachować rym zamierzony przez autora. I tak na przykład Guślarz rozpoczyna dziady słowami: Zamknijcie drzwi od kaplicy/ I stańcie dookoła truny/ Żadnej lampy, żadnej świécy [wym. świcy]/ W oknach zawieście całuny.

Ó – był to oryginalnie dźwięk pomiędzy o a u. W języku ó przetrwało do dziś, między innymi przez to, że „pechowo” utożsamiło się nie z tą samogłoską, którą je pierwotnie oznaczano. Dziś wymawiamy je identycznie jak u.

Á – tutaj niespodzianka – jest to oznaczenie zwykłego a. Do zapisu a pochylonego – dźwięku między a a o – wykorzystywano znak bez akcentu, czyli po prostu a. Samogłoska ta szybko zniknęła z języka literackiego, pozostała jednak w gwarach, tam gdzie do dziś w miejscu a słyszymy dźwięk podobny do o.

Nie jesteśmy dziś w stanie wymówić samogłosek pochylonych, dlatego czytamy je po prostu jak a, e i u. 

Przed lekturą starodruków warto też przyjrzeć się kształtom liter s i k oraz zapamiętać, że j zapisywano za pomocą litery y.

A teraz nie pozostaje nic innego, tylko zajrzeć na Polonę, do czego serdecznie zachęcamy. Wykorzystanie skanów z repozytorium może być też pomysłem na trochę inną lekcję polskiego.

W naszym wyborze utworów Kochanowskiego zamieścimy kilka stron z wydań oryginalnych, w opracowaniu natomiast znajdziecie bardziej szczegółowe objaśnienie drukarskich zagadnień.

Opublikowano:

Jak rozprawić się z upiorem?

Choć pytanie to może brzmieć dość niepoważnie, jeszcze w XIX wieku kwestia ta była realną zagwozdką, która spędzała sen z powiek mieszkańcom różnych okolic. W upiory, czyli żywe trupy, wierzono na poważnie, a jak wiadomo wiara potrafi nieco naginać rzeczywistość.

Samobójcy, ludzie, którzy nie zostali pochowani, nieochrzczone dzieci, kalecy, podejrzewani o uprawianie czarów – wszyscy wymienieni byli pewnymi kandydatami do przeistoczenia się w upiora. Mieszkańcy wsi odczuwali realne zagrożenie z ich strony. Mogły zaatakować, a następnie zabić albo ugryźć – a w ten sposób nam samym zagwarantować przemianę. Najbardziej niebezpieczni byli jednak zmarli czarownicy – oni wedle wierzeń sprowadzali zarazę.

Upiór nie wyglądał jak każdy z nas, dzięki paru szczegółom mieliśmy szansę zawczasu go rozpoznać. Wydawał się trochę blady i nieświeży, przypominał kilkudniowe zwłoki. Wciąż widoczne śmiertelne rany, dziwne spojrzenie, nieprzyjemny oddech to kolejne oznaki, że kogoś być może już właściwie nie powinno z nami być.

Po wybudzeniu upiór przeważnie (ale nie zawsze), jak otępiały, kierował się do swojego domu, a tam bezwiednie powracał do codziennych czynności. Mimo pozorów spotkanie go mogło jednak skończyć się fatalnie dla domowników. Jak w takim razie przeżyć takie rendez-vous z żywą śmiercią? Najlepiej uciekać. Oczywiście nie byle gdzie. Są dwa dobre kierunki – najbliższa dzwonnica (tam trzeba zacząć bić w dzwony – to zabija demony) albo zaorane pole (upiór nie miał prawa wejść do miejsca uświęconego ludzką pracą). Można go też zagadać (tak, w to też wierzono!) i poczęstować (jeśli dobrze gotujesz), ale niestety nie gwarantuje to pewnych efektów. Są to właściwie jedyne dobre rozwiązania, kiedy stajemy z nim sam na sam. Istniało jednak wiele rytuałów, które wiejska gromada odprawiała nad zwłokami (nie zapominajmy! – rodziny i znajomych sąsiadów), by unieszkodliwić domniemanego upiora. Między innymi odcinano mu głowę i umieszczano ją między nogami, przebijano serce osinowym kołkiem, związywano ręce i nogi, chociaż czasem uważano, że wystarczy jedynie obrócić zwłoki trupa twarzą do ziemi, tak by upiór po przebudzeniu gryzł ziemię zamiast ludzi.

Jakkolwiek by to nie brzmiało, nie są to zmyślenia. Nawet już po wydaniu mickiewiczowskich Dziadów, gazety jeszcze co jakiś czas donosiły o niedorzecznych zabobonach, odprawianych na wsiach dziwacznych rytuałach nad zwłokami, mających unieszkodliwić demona.

 

Więcej o upiorach i pogańskich obrzędach dowiecie się z naszego opracowania do tekstów drugiej i czwartej części Dziadów. Można już się w nie zaopatrzyć. Miłej lektury!

Opublikowano:

Dzisiaj świętujemy dziady

Czy aby na pewno ten zupełnie przypadkowy dzień to czas dziadów? Tak, to właśnie dziś, a dzień wcale nie jest przypadkowy. Utrzymuje się przekonanie, że święto opisywane przez Mickiewicza odbywało się na jesień, w okolicach Dnia Wszystkich Świętych. Nawet większość opracowań dramatu jako czas akcji drugiej części Dziadów podaje 31 października (wigilia Wszystkich Świętych to wersja 1) lub 2 listopada (Dzień Zaduszny to wersja 2). Wystarczy jednak najzwyczajniej spojrzeć w tekst – nigdzie taka informacja nie pada. Wydana w tym samym czasie czwarta część dramatu rozgrywa się w Zaduszki, nie powinniśmy jednak tej informacji bezrefleksyjnie uogólniać.

Mickiewicz, pisząc Dziady, swobodnie połączył informacje o kilku świętach związanych z wspominaniem zmarłych (święta te zwano na ogół dziadami lub pominkami). Pisarz nie przywiązywał należytej uwagi do kwestii czasu, dlatego mogą nas dziwić niektóre logiczne niekonsekwencje w obrębie dramatu. Jest jednak pewne, że w części drugiej poeta odtwarza obrzędy dziadów wiosennych, znanych także jako Radwanica lub Przewody. Święto to odbywało się zwykle we wtorek po Niedzieli Przewodniej (wspomina się wtedy zejście Chrystusa do otchłani), nazywanej popularnie wielkanocą umarłych. Według prawosławnego kalendarza liturgicznego to właśnie dziś wypada ten dzień.

W czasie dziadów wiosennych lokalna społeczność zbierała się na cmentarzu lub w kaplicy przycmentarnej, by złożyć ofiarę i modlić się w intencji przodków. Chociaż zwyczaj zakorzeniony był w tradycji pogańskiej, świętu przewodniczył zwykle ksiądz, a do obchodów wplatano pieśni modlitewne. W prawosławiu wierzy się, że dusze po śmierci są w pewnym stanie zawieszenia – oczekują dnia sądu ostatecznego, a żyjący mogą im pomóc, oferując jałmużnę i modlitwę. Na obchody przynoszono jedzenie pozostałe z Wielkanocy, symbolicznie kruszano je na ziemię dla umarłych. Pozostałą część jadła oddawano starcom i kalekom, którzy odwdzięczali się modlitwą. Wierzono, że niezdolni do pracy są bliżej tamtego świata, a ich modlitwa ma większą moc. Niektórzy z nich, przygrywając na gęślach, śpiewali niesamowite pieśni, w których świat żywych mieszał się ze światem umarłych. To właśnie nimi inspirowana jest, wymyślona przez Mickiewicza, postać sprawcy dziwów – Guślarza.

 

Opublikowano:

Nikt nie czyta, my drukujemy, a Mickiewicz się wiesza

Cześć,

chcielibyśmy zapowiedzieć naszą serię szkolnej klasyki. Przygotowujemy nowe wydania znanych tekstów według autorskiego pomysłu. Jest to projekt otwarty, dlatego będzie nam miło, jeśli od czasu do czasu sprawdzisz, nad czym pracujemy i podzielisz się swoją opinią.

Czy to ma jakiś sens? W końcu wydań lektur jest pełno i można je kupować niemal na kilogramy w supermarketach. W dodatku mówi się, że uczniowie nie czytają, a lektury kupują tylko po to, żeby mieć pod ręką streszczenie. Faktycznie wydań jest sporo, jedne się pojawiają, inne znikają. Obserwuje się też coraz większą monopolizację na rynku. W istniejących wydaniach niestety niska cena wiąże się z niską jakością, niedbałością przy opracowywaniu tekstu oraz nastawieniem na spełnienie doraźnych oczekiwań ucznia, tj. na dostarczeniu odpowiedzi na pytania, które najprawdopodobniej padną na najbliższym teście. A co do nieczytania uczniów – kontakt z lekturą jest często jedynym kontaktem ucznia z tekstem. Im gorzej wypadnie każde z takich spotkań, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że uczeń z własnej woli kiedykolwiek sięgnie po książkę.

Ktoś powie, że przecież jest nauczyciel. Ale sam nauczyciel, postawiony przeciw systemowi, nie rozwiąże problemu. Jeden z pierwszych autorów-bohaterów naszej serii – Adam Mickiewicz – studiował dzięki programowi stypendialnemu, który zobowiązywał go do pracy na stanowisku nauczyciela po ukończeniu nauki. Pisarz, oddelegowany do niewielkiego Kowna, spędził tam dość przygnębiające lata. Wynagrodzenie wystarczało ledwie na przeżycie, a praca nie dawała jakiejkolwiek satysfakcji. Po powrocie do domu rzucał się na łóżko, leżał godzinami i pogrążał się w rozczarowaniu. Pisał: czasem zaś kwasy i złości tak wielkie, iż dosyć przydać dwie uncje jeszcze, żeby się zwariować lub powiesić.

Warunki pracy w XIX były nieco inne, ale w podobnym stopniu poniżej oczekiwań. Mickiewicza było ledwie stać na wynajęcie pokoju i jedzenie, teraz pod względem ekonomicznym jest niemal identycznie. Na szczęście satysfakcja jest jednym z ostatnich powodów, które sprawiają, że nauczyciele nie odchodzą. Czy uda się to zmienić, czy uda się zreorganizować cały system oświaty, który w ostatnich latach został postawiony na głowie? Trudno to przewidzieć. Zależność polityczna decyzji kierujących oświatą jak na razie nie pozwala na żadne pozytywne, merytoryczne zmiany, zarówno w pracy nauczycieli, jak i te dotyczące programów nauczania czy organizacji zajęć edukacyjnych.

Pewne jest, że część odpowiedzialności za edukację ucznia przejmują obecnie wszystkie instytucje, które wpływają na niego poza czasem spędzonym w szkolnej ławce. Są to między innymi organizacje pozarządowe, coraz lepiej wyposażone biblioteki i tak zwane domy kultury 2.0. Wydaje nam się, że organizowany przez nas projekt, chociaż jest to wydarzenie w skali mikro, proponuje inną jakość i także ma szansę wpłynąć pozytywnie na edukację.

O szczegółach naszego projektu będziemy pisać w następnych postach.